Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Tomek Makowiecki: Wierzę, że nadal mam w sobie dzieciaka, którym kiedyś byłem

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Tomek Makowiecki
Tomek Makowiecki Piotr Pytel
Aż dziesięć lat trwała przerwa w fonograficznej działalności Tomka Makowieckiego. W końcu jednak nadszedł czas na nową płytę – „Bailando”. Przy okazji jej premiery piosenkarz opowiada nam o tym, jaki wpływ na jego życie miał udział w pierwszej edycji pamiętnego „Idola”.

- Kiedyś powiedziałeś: „Przerwa jest elementem procesu twórczego”. Podtrzymujesz?
- (śmiech) No pewnie. Jest w tym jakaś systematyka.

- Tym razem to aż 10 lat. Dlaczego aż tak długo?
- Złożyło się na to wiele czynników. Po wydaniu płyty „Moizm” w 2013 roku zagrałem trasę koncertową. Kiedy z niej wróciłem, zacząłem pracować nad nowymi rzeczami. Powoli zbierałem piosenki. Ktoś mógłby powiedzieć, że po dwóch latach powinna być nowa płyta, ale ja się nie spieszyłem. Zająłem się też pracą dla innych. Tworzyłem więc muzykę w trochę innym wymiarze.

- Nie bałeś się, że fani o tobie zapomną?
- Nie miałem takiego strachu. Oczywiście było takie niebezpieczeństwo. Wszak w show-biznesie obowiązuje zasada: „Jak cię nie ma przez dłuższy czas, to znikasz”. Pytano mnie więc po jakimś czasie: „Co ty człowieku robisz?”. A ja po prostu żyłem. W moim życiu pojawiły się dzieci, co było bardzo absorbujące. Zająłem się więc takimi rzeczami, które mi pozwoliły utrzymać rodzinę. W międzyczasie „Moizm” powrócił i zaczął żyć własnym życiem. Sięgali po tę płytę ludzie, którzy nawet nie wiedzieli, że została wydana w 2013 roku. Miałem przy tym trochę perturbacji, które zgasiły mój zapał twórczy.

- Po drodze wydarzyła się pandemia. Powiedziałeś o tym w jednym z wywiadów: „Wszystko się wtedy przewróciło do góry nogami i przewartościowało”. Co to oznacza?
- To był trudny okres. Wielu moich kolegów-muzyków poszło pracować na budowę, która zdecydowanie nie była dla nich właściwym miejscem. Branża muzyczna została najszybciej zablokowana i najpóźniej wróciła do funkcjonowania. Zrobiłem wtedy reedycję „Moizmu” na winylu i planowałem trasę koncertową po Polsce. Niestety: dzień przed pierwszym koncertem wprowadzono lockdown. Zostałem więc w domu, gapiąc się w ścianę i zastanawiając się co dalej.

- Jak sobie z tym poradziłeś?
- Pojawiły się jakieś plusy tej sytuacji. Spędziłem dużo czasu ze swymi dziećmi i było fajnie przez moment. Kiedy się to jednak wydłużało, było nam wszystkim trudno. Na pewno przez ten czas nadgoniłem pracę nad nowym albumem. Kiedy różne moje prace się skończyły, zrobiłem porządek na komputerowych dyskach. I zacząłem wracać do tworzenia nowych piosenek. Miałem też dużo czasu, aby sobie przemyśleć o czym ta płyta ma być. Bo nie chciałem wydawać nowego albumu w momencie, kiedy nie mam ludziom nic do powiedzenia. Nie podchodzę do swojej twórczości w koniunkturalny sposób. Nigdy nie nagrywałem nowych rzeczy, żeby tylko dzięki nim osiągnąć sukces i zarobić kupę pieniędzy.

- Kiedyś stwierdziłeś: „Każda płyta to historia. Koncept”. Jaki jest koncept „Bailando”?
- Tworząc nowe utwory, codziennie zapisywałem swoje przemyślenia. Początkowo wymyślałem te piosenki po angielsku, bo tak łatwiej mi się pisze. Chcąc przełożyć to na polski, pojawiły się problemy z językiem. Na pewnym etapie tworzenia trudno mi było złapać dystans do tych rzeczy. Nie potrafiłem wykrzesać z siebie świeżych i mądrych tekstów. Dlatego w pewnym momencie skontaktowałem się ze znajomi tekściarzami i poprosiłem ich o pomoc. Sięgnęliśmy do tych moich zapisków – a potem spędziłem wiele godzin na opowiadaniu co u mnie słychać i zastanawianiu się, jak to można zamienić na teksty.

- Te piosenki opowiadają o trudnych tematach: o samotności, o wyobcowaniu, o zazdrości i zdradzie.
- Bo życie to nie rurki z kremem. (śmiech)

- Zaśpiewanie tych tekstów było dla ciebie pewnego rodzaju katharsis?
- Tak. To było na tamten czas w moim życiu wprost oczywiste. Nie miałem ochoty ani potrzeby śpiewania o tym, że słońce pięknie świeci i wszyscy jesteśmy wspaniali. Bo tak nie było w moim odczuciu. W efekcie ta płyta jest dosyć gorzka w wydźwięku.

- Są tu też promyki nadziei.
- To prawda. Na koniec śpiewam, że mam wiarę, iż wszystko będzie jeszcze OK. Może pogubiliśmy się w tym wszystkim, ale za chwilę się odnajdziemy. Tak naprawdę jednak patrząc na to, co się obecnie dzieje na świecie, to trudno stwierdzić, że żyjemy w fajnych czasach. Chociaż i tak jesteśmy tu i teraz bardzo uprzywilejowani.

- Co ci dało tę nadzieję?
- Naiwna wiara w to, że nadal mam w sobie tego dzieciaka, którym kiedyś byłem. To mi pozwala nie tracić w życiu nadziei.

- Większość piosenek z „Bailando” to ballady. Co cię ciągnie w tę stronę?
- To jest dla mnie naturalne. To mój charakter i miejsce, z którego się wywodzę.

- Nad morzem żyje się wolniej i spokojniej?
- Oczywiście. Teraz częściej przebywam w Warszawie i obcuję tu z miejscowymi, którzy są w ciągłym pędzie. Stolica jest zdecydowanie przebodźcowana. Rozmawiam z różnymi osobami i często słyszę przytyki pod adresem ludzi z Trójmiasta: „Wy na wszystko macie czas”. Mało tego: niedawno mój znajomy powiedział: „Wkurza mnie, że wy ludzie z Trójmiasta tak wolno chodzicie”.

- Czyli coś jest na rzeczy.
- Ludzie z Trójmiasta mają w sobie więcej spokoju i mniej śpieszności. To jest dla nich naturalne. I ja to lubię. Absolutnie mi to nie przeszkadza. Teraz spędzam dużo czasu w pociągach między Sopotem a Warszawą. Nowa płyta jest napisana właśnie w tych dwóch miastach, dlatego słychać na niej morze i przestrzeń, ale również odrobinę tego wielkomiejskiego zgiełku. Miksowałem te piosenki w pociągu na słuchawkach, co też dało mi fajną percepcję tego materiału.

- Intymny charakter tych nagrań wzmaga to, że śpiewasz momentami szeptem. To wynika z introspekcyjnego charakteru tekstów?
- W niektórych przypadkach tak. W dwóch utworach faktycznie wchodzę prawie w melodeklamację, a nie w śpiew. To wyszło bardzo naturalnie. Wszystko jest dozwolone.

- Słychać na „Bailando” brzmienia i nastroje z lat 80. To dlatego, że dorastałeś w tej dekadzie?
- To są reminiscencje z lat 80., a nawet bardziej z lat 90., bo wtedy zacząłem się interesować muzyką i zaczęła ona mieć duży wpływ na mnie. Ale faktycznie pierwszym moim mocnym doznaniem muzycznym była piosenka „Lucciola” Maanamu. To były właśnie lata 80., a ja byłem małym dzieckiem. Kiedy pierwszy raz usłyszałem ten utwór, poczułem w sobie mieszankę niepokoju i fascynacji. Duże wrażenie zrobił na mnie teledysk nagrany w Łodzi. Kiedy dziś ktoś mnie pyta, jaki jest mój ulubiony polski zespół, to odpowiadam, że Maanam. Dlatego pozwoliłem sobie na tej płycie gdzieniegdzie nawiązać do jego twórczości – choćby linią basu albo klawiszy. Maanam to dla mnie najlepszy polski zespół pod każdym kątem: brzmienia, tekstów, charyzmy wokalistki. To jest kompletne i nawet, kiedy się tego dzisiaj słucha – wypada bardzo współcześnie.

- Od czasu „Moizmu” wpisujesz elektronikę w formułę popowej piosenki. Nadal kupujesz i wykorzystujesz stare, analogowe syntezatory?
- Wykorzystuję. Ale kilka lat temu przestałem je kupować, bo stwierdziłem, że mam już tego za dużo. Ale to dobra inwestycja. Kupowałem te rzeczy po niskich cenach, a teraz bardzo zyskały one na wartości. Choć używam cały czas analogowych instrumentów, nie obrażam się na nowe technologie, bo moim zdaniem fajnie się to miksuje. Sam zajmuję się produkcją, więc to zauważyłem.

- Mamy na płycie dwa duety – z Kasią Nosowską i Julią Wieniawą. Skąd taki wybór partnerek?
- Utwór „Nie ma nas” z Kasią jest jednym z najstarszych na tej płycie. Napisałem go z myślą o duecie i do końca nie miałem pewności kogo zaprosić do jego zaśpiewania. Początkowo myślałem, że mogłaby to być Beata Kozidrak. Wytwórnia zaproponowała jednak Kasię. Wysłałem więc jej ten utwór i ona odpowiedziała, że to fantastyczna piosenka i chętnie ze mną zaśpiewa. Umówiliśmy się w studio na sesję, ale dwa dni wcześniej Kasia zadzwoniła do mnie i powiedziała, że to tak intymna piosenka, że ona się wstydzi razem ze mną ją zaśpiewać. Dlatego nagraliśmy ją zdalnie. Od razu wszystko było jak trzeba i nie musieliśmy nic zmieniać.

- Julia była bardziej śmiała?
- Oczywiście. Julia jest bardzo śmiałą kobietą. Dokładnie wie czego chce i jak to osiągnąć. To ona sama sprowokowała ten nasz duet: w jednym z wywiadów, zapytana o to, z kim chciałaby zrobić duet, odpowiedziała, że ze mną. Ta informacja dotarła do mnie i stwierdziłem, że mam utwór, do którego mogę zaprosić Julię. Umówiliśmy się w studiu w Warszawie, byliśmy tylko we dwoje, w dwie godziny wszystko było gotowe. I wyszło fajnie. Julia wypadła trochę inaczej niż na co dzień. Mam wrażenie, że jej styl śpiewania jest bliski R&B, a tutaj nie słychać tego. Cieszę się z tej piosenki.

- Ogłosiłeś już ogólnopolską trasę koncertową, mającą promować „Bailando”. Co będziesz śpiewał?
- Wszystkie piosenki z nowej płyty od początku do końca, a potem przekrój przez całą swoją twórczość. Chcę wrócić do utworów, których dawno nie grałem i które nawet ja sam trochę zapomniałem.

- Twoi rodzice są też muzykami: przychodzą na twoje koncerty i słuchają twoich płyt?
- Na swoim koncercie dawno ich nie widziałem. Ale myślę, że teraz w Teatrze Szekspirowskim w Gdańsku się pojawią. Na pewno tego nie przegapią. Słuchają moich płyt i bardzo czekali na tę nową. Z tego, co wiem, są z „Bailando” dumni. Myślę, że to dla nich super wydawnictwo, bo bardzo mi go gratulowali.

- Kiedy byłeś dzieciakiem, twoi rodzice występowali w zespole country Zayazd. To dlatego sam zainteresowałeś się muzyką?
- Na pewno to pozostawiło we mnie trwały ślad. Przez całe dzieciństwo towarzyszyła mi muzyka. Nie było w mojej rodzinie nikogo, kto by zmienił bieg mojego przeznaczenia. Dziadkowie, rodzice i ich przyjaciele, którzy nas odwiedzali, mieli coś wspólnego z muzyką. Już kiedy byłem w zerówce, pojechałem z rodzicami w trasę.

- Jak to wspominasz?
- To było dla mnie naturalne środowisko. Kiedyś koncerty wyglądały trochę inaczej. Taka trasa mogła trwać przez cały miesiąc po samym Śląsku. Występowali różni artyści: Bogusław Mec, Zbigniew Wodecki, Danuta Rinn, jakiś kabaret i zespół moich rodziców. Cała ta wataha jeździła autobusami, było więc bardzo wesoło. Wszyscy mnie lubili jako jedynego dzieciaka w tym towarzystwie. Jeden wujek mówił: „Tomek, idź do garderoby Meca i powiedz mu, że jak teraz nie wyjdzie na scenę, to mu nie zapłacisz”. (śmiech) Plątałem się za kulisami, więc ta estrada była dla mnie naturalnym środowiskiem. Obserwowałem nawet technicznych, którzy zbierali kable.

- Byłeś z rodzicami na festiwalu country w Mrągowie?
- Jasne. Zayazd nie był jednak moim zdaniem zespołem country, tylko raczej folkowym. Bardzo wyróżniali się na tle tych grup, które przyjeżdżały do Mrągowa. Choćby nie nosili kowbojek i kapeluszy. (śmiech) Kiedy mieli wystąpić, słynny radiowiec Korneliusz Pacuda zapowiadał ich jako zespół „eastern country”. To było ciekawe.

- To rodzice zasugerowali ci, że powinieneś wystąpić w „Szansie na sukces”, a potem w „Idolu”?
- Raczej koledzy i koleżanki ze szkoły. Moi rodzice, kiedy dowiedzieli się, że chcę się zajmować muzyką, byli bardzo zdziwieni. Właściwie dopiero w liceum otworzyłem się przed nimi na tyle, że zorientowali się, iż potrafię śpiewać. Oczywiście chodziłem do szkoły muzycznej i grałem na fortepianie. Ale nigdy nie pokazywałem nikomu, że potrafię śpiewać. Robiłem to tylko wtedy, kiedy byłem w domu sam.

- Jak wspominasz uczestnictwo w „Szansie na sukces”?
- Byłem w tamtym czasie wielkim fanem Wilków. Ktoś z mojej klasy przyniósł mi gazetę, w której było ogłoszenie, że będą przygotowywać odcinek właśnie z tym zespołem. „Szansa na sukces” miała swoją historię i znaczenie. Wojciech Mann prowadził ją w zabawny, ale inteligentny sposób. Kiedy się tam pojawiłem, nie czułem jakiejś wielkiej presji. Najbardziej cieszyłem się, że poznałem osobiście Roberta Gawlińskiego. (śmiech)

- „Idol” był trochę inny?
- „Szansa na sukces” funkcjonowała w telewizji od dawna, wiedziałem więc jak to wygląda. „Idol” był natomiast czymś nowym. Nie wiadomo było co się z tym formatem wydarzy i jak to zostanie odebrane w Polsce. Idąc do tego programu, nie do końca miałem świadomość, jak to będzie wyglądać. Poszedłem na casting na luzie – i już na pierwszym okazało się, że przeszedłem dalej i mam przyjechać na kolejny. W końcu zaproszono mnie do Warszawy. A ja w tym czasie byłem w klasie maturalnej. Dojeżdżałem tak, aż wreszcie okazało się, że dostałem się do półfinału.

- Wtedy zrozumiałeś, że dzieje się coś większego?
- Tak. Pamiętam, że wróciłem do domu i zobaczyłem ten program w telewizji po tych wszystkich castingach. Byłem bardzo zaskoczony rozdźwiękiem między tym, co widziałem na własne oczy, a tym, co pokazano na małym ekranie. To była po prostu magia telewizji. Zobaczyłem też, że trochę się nas „lepi” w tym programie, przypisując każdemu uczestnikowi jakiś rodzaj „charakteru”. Ta jest taka, ten jest taki. Trochę to było reżyserowane. Kiedy pewnego dnia wyszedłem z hotelu w Warszawie, rzucił się na mnie tłum ludzi, z których każdy wręczał mi jakąś wizytówkę. Poczułem wtedy dopiero jak to działa.

- Jak sobie poradziłeś z popularnością, która wtedy na ciebie spadła?
- Zostałem tym zaskoczony i nie byłem na to przygotowany. Dzisiaj, kiedy obejrzałbym kilka takich programów, wiedziałbym jak to wygląda i miałbym inne podejście. W tamtym czasie kompletnie nie wiedziałem, jak to się skończy.

- Dużo się mówiło, że kontrakty, które podpisywali wtedy uczestnicy „Idola”, był wprost niewolnicze. To prawda?
- Prawda. Podpisałem z miejsca duży kontrakt na pięć płyt na bardzo złych warunkach. Przydzielono mi producenta z wytwórni i próbowano „ulepić” ze mnie kogoś, kto był konkretnie „stargetowany”. Zacząłem nagrywać płyty, które nie przynosiły mi żadnych zysków, więc mój entuzjazm do muzyki opadł. Żeby mieć na życie, musiałem zarabiać w inny sposób – choćby tworzyć muzykę do reklam. Trochę mnie to wszystko przytłoczyło.

- Nie chciałeś iść w stronę świata celebrytów?
- Był moment, że obraziłem się na telewizję. Chciałem zająć się muzyką, robić piosenki i wydawać płyty. Nie chciałem być osobowością telewizyjną. Jasne – ten program mi pomógł, ale miałem poczucie, że ta popularność, którą zdobyłem za zaśpiewanie kilku coverów w telewizji, nie jest najważniejsza. Byliśmy grupą młodych ludzi, przed którymi roztoczono wizję wielkiej kariery. Najgorzej mieli ci, którzy odpadli, wrócili do domów i już nikt się do nich nie odezwał.

- Dwie twoje pierwsze płyty zawierały rockowe piosenki. Dopiero potem zwróciłeś się w stronę popu. Z czego to wynikało?
- Od początku mówiono: „Tomek, ty masz jeszcze czas, by być artystą jak chłopaki z Myslovitz. Teraz masz grać taką i taką muzykę”. Pomimo, że te utwory były częściowo moje, efekt finalny pozostawał daleki od moich oczekiwań. Pamiętam, kiedy zostałem zaproszony do wytwórni fonograficznej, przyszedłem do mojego product managera i zobaczyłem u niego całą półkę z płytami demo, które przysyłali mu różni ludzie. Stojąc przed nią znalazłem w pewnym momencie swoją płytę, którą rozsyłałem w liceum do wytwórni. Wyciągnąłem ją, położyłem przed nim i powiedziałem: „To mój materiał na płytę”. I połowa tych nagrań – w tym przebojowe „Miasto kobiet” – trafiła na mój debiutancki album.

- Gdyby nie „Idol”, to i tak robiłbyś muzykę?
- Na pewno. Może byłbym nawet bardziej zdesperowany. Chciałem być artystą, założyć zespół, wydać płytę. Na pewno wszystko to trwałoby dłużej, ale nie byłoby obciążone tym wspomnianym kontraktem. Na dzień dzisiejszy jestem bardzo zadowolony z miejsca, w którym znajduję się jako wokalista. Dlatego niczego nie żałuję, co się wydarzyło w moim życiu.

- Sam jako dziecko chłonąłeś muzykę dzięki rodzicom. Teraz ty zabierasz swojego syna i córkę na koncerty?
- Mój syn ma czternaście lat. Kiedy przypominam sobie siebie w jego wieku, widzę jaka ogromna różnica jest między tymi pokoleniami. Mój syn już dokładnie wie, co chce robić. Mocno zaangażował się w programowanie i twórczość cyfrową. Śmiało zmierza w tym kierunku, wybrał sobie nawet technikum, do którego chce pójść. Z kolei moja dwunastoletnia córka jest bardzo skupiona na artystycznych rzeczach. Ale niekoniecznie na muzyce. Oczywiście oboje są bardzo muzykalni, mają talent i bardzo łatwo przychodzą im różne artystyczne prace twórcze. Ale oboje powiedzieli, że chcą mieć w życiu spokój – a obserwując mnie czy swoją mamę, nie do końca im się podoba, że jesteśmy na świeczniku i musimy się udzielać medialnie. To nie ich bajka. Nie nalegam więc i nie mam takiej ambicji, żeby moje dzieci zajęły się na poważnie muzyką. Najważniejsze, żeby robiły to, co kochają i to, co czują.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Tomek Makowiecki: Wierzę, że nadal mam w sobie dzieciaka, którym kiedyś byłem - Plus Gazeta Krakowska

Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto